Niszczycielska siła przyrody łamała często charaktery naprawdę twardych ludzi, którzy na Zachodnim Wybrzeżu próbowali odnaleźć swoje miejsce na ziemi
Najpierw czternaście godzin w samolocie do San Francisco, potem na lotnisku jeszcze półtorej godziny w kolejce do Immigration Office. Cztery razy sprawdzają moje odciski palców, bo coś im się nie zgadza i pytania: czy przewożę żywność, ile mam pieniędzy, gdzie będę mieszkać……? Wszystko to bardzo mi się nie podoba, zwłaszcza, że gdzieś z tyłu głowy mam jeszcze wiedzę z Internetu o największej liczbie bezdomnych - w tym najbogatszym stanie USA …
Kiedy wreszcie wydostaję się z lotniska, pierwsze wrażenie to „wielki błękit” i bardzo jasno…, no wiadomo słońce Kalifornii. Nieogarnione przestrzenie i niemal z każdego miejsca rozległe, panoramiczne widoki. Żółte, sprażone słońcem wzgórza nad oceanem, jakieś niesamowite barwy światła na prawie czarnych, skalistych górach sprawiają wrażenie, że Kalifornia jest wysuszona i jakby jałowa. Widoki kalifornijskie budziły zachwyt i przerażenie Czesława Miłosza, który ponad pół wieku wcześniej w Widzeniach nad Zatoką San Francisco pisał: „nic równie podniosłego grandiose w Europie, a najdziksze jej [Europy] panoramy są w porównaniu z tym nieduże i oswojone”.
Jedziemy pięciopasmową autostradą, późne popołudnie, więc korki. Można jednak przejechać bez korków płatnym pasem…, ale jeśli w samochodzie jest więcej niż jedna osoba, to wówczas ten pas staje się bezpłatny. Mnóstwo samochodów elektrycznych, bo benzyna w Kalifornii jest droga, to znaczy kosztuje półtora dolara za litr, więc w sumie taniej niż w Polsce, ale w Teksasie kosztuje tylko pół dolara. Na poboczach mnóstwo ostrzeżeń o groźbach mandatów, przeważnie pięćset i tysiąc dolarów.
Drogi w Kalifornii są wszędzie i są znakomitej jakości, nawet jeśli wydają się niepotrzebne, albo pozornie prowadzą donikąd. Parę dni później jedziemy na farmę ostryg nad oceanem, na północ od San Francisco. Dobra asfaltowa droga przebija się przez trudny górzysty teren, wydaje się, że korzysta z niej nie więcej niż kilkanaście samochodów dziennie. Jedziemy pośród spalonej słońcem pustki, mijając wyschnięte koryta strumieni i małych rzek. Na przestrzeni ponad pięćdziesięciu kilometrów widzę zaledwie dwa rancza rozpostarte w oddali na wzgórzach.
Kalifornia się grodzi
Mieszkam w Sunnyvale, jednym z wielu małych, połączonych ze sobą, miasteczek pomiędzy San Francisco i San Jose, czyli w Dolinie Krzemowej, w zamkniętym osiedlu apartamentów z basenem, siłownią, codziennym sprzątaniem, itp. itd. Na ulicach mnóstwo samochodów, za to ludzi prawie wcale. Ale ja inwestuję w dodatkową parę butów i zamierzam dużo chodzić. Zawsze, gdziekolwiek jestem, ciekawią mnie nie tylko miejsca i obiekty turystyczne, ale przede wszystkim, jak wygląda normalne życie. Nie słucham więc ostrzeżeń by omijać meksykańskie sklepy i bary z tapasami, a najlepiej poruszać się samochodem, który mam do dyspozycji.
Zatem, chodzę. I co widzę? Kalifornia generalnie się grodzi, wbrew powszechnym mniemaniom, że Amerykanie żyją bez płotów, w miasteczkach Doliny Krzemowej tylko nieliczne posesje okalają niskie murki. W większości domy i ogrody osłonięte są wysokim ogrodzeniem, często drewnianym i zupełnie szczelnym, że ledwie widać powszechne tu kwiaty kapryfolium, bugenwille, orchidee i róże w otoczeniu pachnących kamforą eukaliptusów i jakieś pięknie kwitnące, nieznane mi drzewa. Kalifornia ma podobno dwa tysiące gatunków roślin, których nie znajdziemy nigdzie indziej na ziemi, w tym siedemnaście gatunków sosny, szesnaście gatunków dębów, po kilka odmian świerku, cedru, modrzewia… I tak można by wyliczać w nieskończoność. Do tego osobliwe gatunki motyli. Rosną tu drzewa mające dwanaście metrów w obwodzie i sto metrów wysokości – to w sekwojowych lasach, nie w przydomowych ogródkach – rzecz jasna. Chociaż ogromne sekwoje otaczają także dawny dom Miłosza przy bulwarze Grizzly Peak w Berkley - niegdyś miejsce literackich pielgrzymek, obecnie mieszkanie dziennikarza Marka Dannera, który był zaprzyjaźniony z polskim poetą.
Potęga sekwoi budzi przerażenie. W hrabstwie Santa Cruz nadbrzeżny las redwoodów opiera się sile oceanu i również sile kalifornijskiego słońca. Większość drzew rośnie od kilkuset lat, panuje tu odwieczny cień. Ma się wrażenie, że ponad stumetrowe drzewa dziurawią błękit nieba. Z oddali wydają się potężną zieloną ścianą, połączoną z nieboskłonem, jakby dalej niczego już nie było. „Jeżeli widzieliście jeden redwood, widzieliście je wszystkie” – mawiał podobno Ronald Reagan, gdy był gubernatorem Kalifornii.
Wielu jest dobrych, życzliwych ludzi
Kiedy samotnie przemierzam opustoszałe ulice czasem naprzeciwko pojawia się człowiek z psem (codzienny widok psów sprawia wrażenie, że chyba jest ich więcej niż w Polsce), woła z daleka „Hello”, albo „Morning”, ale z psem schodzi na bok i czeka aż ja przejdę. Podobnie jacyś chłopcy jadący rowerem, witają się ze mną, po czym zsiadają z rowerów i czekają aż przejdę. W Warszawie niemal codziennie jestem rozjeżdżana na chodnikach przez rowery i hulajnogi, więc zachwyca mnie ta nadzwyczajna uprzejmość. Chcę przejść na drugą stronę ulicy, akurat pod jakimś centrum konferencyjnym trwa remont, wyłączono światła, sunie bezustannie sznur samochodów, moje szanse na przekroczenie pasów żadne. Nagle z piskiem opon hamuje przede mną pick-up, wysiada potężny mężczyzna, podnosi rękę do góry, wszystkie samochody zatrzymują się, a ten uśmiechnięty człowiek, mówi, że mam przejście. Syn, który jedną nogą żyje w USA wyjaśnia mi, że moja słowiańska naiwność nie ogarnia myślenia Amerykanów. Tu nikt nie chce nikomu zaszkodzić, bo ludzie boją się procesów sądowych. Gdyby na przykład zdarzyło się, że pies otarł się o moje nogi, czy rower dotknął mojej torebki…, a ja mogę być przecież uczulona na sierść, albo mogę wystraszyć się bliskiego kontaktu z rowerem, kto wie…., no już nie mówiąc o potrąceniu przez samochód… Ale czy chodzi tylko o strach przed osławionymi amerykańskimi procesami? Miłosz, który przeżył w Kalifornii niemal połowę swojego ponad dziewięćdziesięcioletniego życia, w Rodzinnej Europie pisał z zachwytem o Ameryce: „Jeżeli jej przegrzana cywilizacja nieraz mnie drażniła, to nigdzie poza nią nie spotkałem tak wielu ludzi dobrych, sprzyjających bliźniemu, co zdolny był ocenić zwłaszcza przybysz z tych ciemności, gdzie przegryzanie gardła bliźniemu uchodzi za regułę”.
Zimna mgła napływająca znad oceanu spowija sławny most Golden Gate, podobnie niegdysiejsze więzienie Alcatraz na trudnodostępnej wyspie w Zatoce i powoduje rześkość, by nie powiedzieć przenikający ziąb, nawet w czerwcowe przedpołudnie . ”Zimna mgła znad oceanu znaczy, że znów lipiec” - pisał w wierszu Miłosz. San Francisco, miasto rozłożone na ponad czterdziestu wzgórzach, ciągle góra, dół. Zastanawiam się jak ludzie tu żyją. Żeby pójść do pobliskiego sklepu trzeba zejść z wysokiej góry, a potem z zakupami znowu wdrapać się na tę górę. Miałam wrażenie, że z tymi wzgórzami, często na bardzo wąskich uliczkach, lepiej niż ludzie, radzą sobie autonomiczne taksówki. San Francisco było pierwszym na świecie miastem opanowanym przez te pojazdy bez kierowców. Dla turystów niebywałą atrakcją jest zjazd po niemal pionowej, krętej uliczce Lombard Strett. Mnie zachwycające wydały się bogate, luksusowe dzielnice, pełne secesyjnych, albo modernistycznych pałacyków i uroczych willi z ogrodami, które pamiętają lata tuż po czasach gorączki złota, szczególnie Pacific Heigfts i Russian Hill.
W Kalifornii gorzej niż na Łubiance
Na nabrzeżu PIER 39 w San Francisco wylegują się lwy morskie. Ich szczekliwe wycie nie wydaje mi się zbyt przyjemne. W Santa Cruz ze zdumieniem zobaczyłam jak lwy morskie pływają w oceanie pośród ludzi surfujących, zrozumiałam, że groźne nie są. Groźnie wygląda sam ocean, wysokie na kilkanaście metrów fale rozbijają się o poszarpane skały nabrzeża, silne prądy lubią chyba tylko miłośnicy surfingu. W Santa Cruz znajdziemy kawałek plaży, gdzie można zanurzyć stopę w oceanie. W miasteczku Hal Moon Bay, pomimo piaszczystej plaży, wszędzie ostrzeżenia by nie zbliżać się do brzegu, bo grozi porwanie przez fale. A w samym miasteczku (przedmieścia San Francisco) widzimy „wystawiony” mały drewniany domek w małym ogródku, z całkowicie dziurawym dachem ktoś usiłuje sprzedać za półtora miliona dolarów. Syn, który jest obieżyświatem, mówi, że za taką kwotę we Francji można kupić prawdziwe chateau z kilkoma hektarami ziemi.
Majestatyczna przestrzeń wybrzeży oceanu zachwyca i przeraża zarazem. Jesteśmy oczarowani i zdezorientowani. Potęga Oceanu Spokojnego przerażała Miłosza, który przez czterdzieści lat patrzył na wody Pacyfiku ze swojego wzgórza w Berkley i wielokrotnie pisał o tych widokach w wierszach i w prozie. W 1963 roku uniwersytet w Berkeley zaprosił do Kalifornii jedną z czołowych wówczas postaci polskiego życia umysłowego, poetę Aleksandra Wata, byłego więźnia sowieckich łagrów. Profesorowie amerykańscy uznali, że klimat Kalifornii poprawi zdrowie żyjącego w niedostatku poety na wygnaniu. Potęga i bezkresność kalifornijskiego krajobrazu, z którą przez lata mierzył się Czesław Miłosz, fatalnie wpłynęła na Aleksandra Wata, co on sam przypisywał demonicznym właściwościom Pacyfiku. Poeta opisuje swoje tragiczne dni i tygodnie spędzone w więzieniu NKWD na moskiewskiej Łubiance, a następnie dodaje „nigdy wcześniej tak ciężkiego okresu nie miałem [jak na Łubiance – przyp. L.W.], powtórzył się, może nawet w gorszej postaci, bardzo wiele lat późnej i to w waszej Arkadii berkeleyowskiej, kiedy mi darowano idealne warunki życia (…) W Berkeley chyba było jeszcze gorzej” (Aleksander Wat Mój wiek. Pamiętnik mówiony). Przyroda nie zawsze ma moc uzdrawiającą, czasem bywa dla człowieka groźna. Siła kalifornijskiej przyrody, bywająca często niszczycielską, łamała wielu naprawdę twardych ludzi, spośród tych, którzy kolonizowali Zachodnie Wybrzeże i którzy w czasach późniejszych mieli nadzieję odnaleźć tu swoje miejsce na ziemi.
W Ameryce wszystko ma swoje miejsce i jakiś swój porządek. W bogatych rejonach raczej nie zobaczysz narkomanów i bezdomnych, w chińskiej dzielnicy w San Francisco nie kupisz herbaty dopóki się jej nie napijesz w sklepie. Małe miasteczka w północnej Kalifornii (oprócz tych tworzących Dolinę Krzemową), powstawały w czasach gorączki złota i sprawiają wrażenie jakby wyjęte wprost z westernów. Takie wydawały się Miłoszowi ponad pół wieku temu i …. chyba niewiele się zmieniły. Kiedy spacerujemy po Santa Cruz mam nieodparte wrażenie, że już gdzieś to widziałam…. Szybko przelatują mi w głowie obrazy z „Gorączki złota”, „W samo południe” i innych znanych westernów. Domy są nietrwałe, zbudowane z drewna, bo drewno jest tanie na Zachodnim Wybrzeżu i bardziej odporne na trzęsienia ziemi. Na kampusie uniwersyteckim w Berkeley, gdzie Czesław Miłosz ponad dwadzieścia lat był profesorem na wydziale slawistyki, na moich oczach wznoszono nowy, rozległy gmach, robotnicy ustawiali, jako konstrukcję uniwersyteckiego budynku, potężne drewniane słupy. Czasem natrafia się na ponad stuletni zabytek, drewniane fasady ze słupami do przywiązywania koni, jakie widzieliśmy setki razy w produkcjach westernowych. Western to produkt Kalifornii, a historią tutaj jest wiek XIX, jedyną, innej nie mają.
Bramy Piekieł
Kościoły w Kalifornii są wszędzie, w dzielnicach luksusowych i biednych. Cieszy mnie, że Ameryka umiała pogodzić religię z dobrobytem, co nie udało się w Europie Zachodniej. Ale szybko się przekonuję, że budowle, które mają krzyże i imię Jezusa Chrystusa na fasadzie nie zawsze są tym, co w naszym rozumieniu uznajemy za kościół. Kiedy zamierzam wybrać się na niedzielną mszę, sprawdzam w sieci gdzie i o której będzie, ale zamiast mszy niedzielnej widzę na stronach „kościołów” zapowiedzi sobotnich tańców i zdjęcia kobiet w balowych sukniach…, albo ogłoszenia o aukcjach na jakieś bliżej nieokreślone cele… Potem syn mnie uświadamia, że w Ameryce każdy, kto ma głowę do biznesu, zakłada „kościół” i znajduje „wiernych”. W Kalifornii chodząc do świątyni pokazuje się sąsiadom, że jest się kimś komu można ufać, bo albo ma się wobec Boga uzasadnioną wdzięczność, albo poświadcza się, że boska opieka oszczędzi nam upadku – takie spostrzeżenia zapisał Miłosz, który przez dziesięciolecia wypełniał stronice swej poezji i prozy opisami Kalifornii. Wreszcie udaje się znaleźć katolicką świątynię w Manolo Park, blisko Stanford, którą prowadzi zakon Dominikanów. Przebywał nawet czasowo jeden zakonnik z Warszawy, ale i tam słyszymy na koniec mszy ogłoszenia, że w następny weekend będą urządzane jakieś imprezy z pizzą dla dzieci. Po nabożeństwie – amerykańskim zwyczajem – księża stoją przed kościołem, podają każdemu rękę, rozmawiają z wiernymi, znają ludzi i widać, że potrafią budować jakąś wspólnotę.
Wreszcie trafiam na kampus uniwersytetu Stanforda i widzę przed wejściem do uniwersyteckiego muzeum odlew monumentalnego dzieła francuskiego artysty Augusta Rodina Brama piekieł. Nie wydaje mi się to zwykłym przypadkiem, że – choć największe muzeum Rodina w USA znajduje się w Filadelfii - jeden z kilku istniejących na świecie odlewów tej sławnej rzeźby trafił do Kalifornii, zwłaszcza w kontekście tego, jak Kalifornię odbierał poeta Aleksander Wat.
Rzeźby Rodina zajmują większość przestrzeni muzeum w Stanfordzie, ale także są na całym kampusie. Stoją albo siedzą ci rozmaici, sławni myśliciele i mieszkańcy Calais, stworzeni ręką artysty, osobno, albo w grupach i są jakby nieodłączną częścią uniwersytetu. Poza tym muzeum wypełniają obrazy wielu znanych malarzy europejskich, zwłaszcza francuskich. Zachwyt Amerykanów kulturą europejską, a w szczególności francuską, nie jest tylko mitem. Są tu całe prywatne kolekcje sztuki, stworzonej na starym kontynencie, przekazane dla uniwersytetu przez amerykańskich multimilionerów, najczęściej dawnych studentów tej uczelni. Ameryka jest krajem merytokracji, bardzo ceni się tu dobre wykształcenie. Jeśli ukończyłeś Stanford lub inny uniwersytet z „ligi bluszczowej”, to raczej na pewno poszybujesz w wysokie rejony społeczne. Prawdę mówiąc, większość studentów przychodzi na te uczelnie właśnie z owych wysokich rejonów, chociaż są i tacy, którzy mogą się uczyć otrzymując stypendia. Ale czy mają równe szanse? Niejaki Mark Klaus student Czesława Miłosza na wydziale slawistyki uniwersytetu w Berkeley był potem ogrodnikiem poety. I cóż z tego, że potrafił opowiadać o manichejskich skłonnościach poety i o tym jak bardzo twórczość Miłosza kształtował krajobraz, w którym żył? (patrz: Cynthia L. Haven Miłosz w Kalifornii).
Kalifornia, najbogatszy stan USA i piąta gospodarka świata, ma również stronę ciemną, a nawet okrutną. Jest wielkim wysypiskiem nadziei, które zawiodły i pustej duszy. Jeśli zarabiasz 60 tysięcy dolarów rocznie, to raczej nie przeżyjesz, przysługuje ci najem taniego mieszkania, które wcale na ciebie nie czeka. Gwałtownie rosnące czynsze w rejonie Zatoki wyrzucają ludzi do kamperów, przyczep, albo wprost na ulicę. I to ludzi z tzw. klasy średniej. Obozowiska bezdomnych i narkomanów, igły i odchody ludzkie na ulicach San Francisco…. Podobno istnieją naprawdę, choć ja tego nie widziałam. Jak wielu przybywających do północnej Kalifornii oglądałam lasy redwoodowe, westernowe miasteczka, japoński ogród przy hotelu Roberta de Niro w bogatym miasteczku Palo Alto, kampusy sławnych uniwersytetów, rzeźby Rodina, dzwonnicę w Berkeley – podobno najwyższą na świecie…
Moja słowiańska dusza niewiele ogarnia z kraju, który zamierza podbić Marsa, bo przecież żyję w Europie, która wciąż ma problem z tym, jakie powinny być zakrętki do butelek.
Autorka na tle rzeźby A. Rodina, "Brama Piekieł", University of Stanford.
Autorka na tle mostu Golden Gate (zasnutego mgłami).
August Rodin, "Rozpacz", Muzeum University of Stanford
Widok na San Francisco znad północnego brzegu zatoki.
Most Golden Gate.